Saxofonowe solo Marcina Kaletki, wykonane dla uciszenia sali, nie robi wrażenia na, zgromadzonej bardzo licznie w Ruinach gliwickiego teatru, publiczności. Emocje po poprzednim koncercie jeszcze nie opadły, ludzie się spotykają, witają, rozmawiają, cieszą i wyglądają, jakby nie pamiętali po co przyszli. Wakacje.

Daniel Ryciak zapowiada skład, który w ostatnich latach zdobył duże uznanie środowiska jazzowego, szczyci się także świeżą wygraną na festiwalu w Hiszpanii, o czym pisało sierpniowe JF. Występujący gościnnie puzonista, wykładowca University of Miami - Dante Luciani, ma również niemałe zasługi w pracy dydaktycznej z jednym z liderów – Piotrem Schmidtem – na Warsztatach Jazzowych w Puławach. Lista wykonawców, z którymi miał przyjemność muzykować Dante jest na tyle długa, że w tym miejscu zbędna. Kwintet w składzie Marcin Kaletka (sax), Piotr Schmidt (tr), Henryk Gradus (bs), Sebastian Kuchczyński (dr), Michał Wierba (piano) zostaje wprowadzony na scenę przez trębacza, dla którego Gliwice są miastem rodzinnym, czego nie zapomina zaznaczyć już na wstępie. Całym sercem współczujemy Sebastianowi Kuchczyńskiemu, który dotarł z Avignon, po osiemnastu godzinach podróży samochodem, zaledwie na godzinę przed koncertem. Wygląda jednak jak młody bóg i tak też gra, pewnie więc zmęczenie konieczne jest do utemperowania perkusyjnego temperamentu.

„White Darkness” nadwornego kompozytora zespołu, w osobie Michała Wierby, otwiera koncert muzycznie i natychmiast powoduje koncentrację, zarówno muzyków, jak i publiczności. Przeplatanie oryginalnych kompozycji lidera, a także innych młodych twórców, jak Stepanka Balcerova, standardami takich wykonawców jak Duke Pearson (Empathy) będzie regułą. Wierba jak Elmo z ulicy Sezamkowej, zdaje się w ogóle nie pamiętać, że poza klawiaturą istnieje świat zewnętrzny. Z pełnej pasji gry wyrywają go od czasu do czasu burzliwe oklaski, nagradzające brawurowe solówki. Kiwa wtedy dwukrotnie głową w stronę publiczności, żeby z zadowoleniem, natychmiast powrócić do świata nut, w którym czuje się wyraźnie komfortowo.

„Apartament 123”, zgodnie z zapowiedzią Piotra, przenosi nas do akademika „Parnas” w Katowicach i wywołuje ducha studenckich czasów. Sądząc z wielorakości dźwięków i nastrojów, działo się tam wiele… Dante solo, bardzo miękkim, lirycznym wręcz, puzonem przechodzi w czyściutkie unisono z trąbką i saxofonem, podkreślając, że zgrana ekipa, to nie to samo, co singiel, a bez przyjaźni człowiek nawet jakby mniej twórczy. Z linii melodycznej wybija się co pewien czas Kaletka, nazwany kiedyś przez Schmidta sr. Komandosem, podkreślając w ten właśnie sposób swój muzyczny indywidualizm.

Billy Harper, a raczej jego utwór, mocnym akordem dętym kończy drugi koncert, pierwszego dnia tegorocznego Jazzu w Ruinach. Dojrzały sax Kaletki, dźwiękiem zbliżonym do Ernie Wattsa podaje linię melodyczną Dantemu Luciani, by ten mógł przekazać sztafetę trąbce Piotra. Łagodny Sebastian (to chyba dobre imię dla łagodnych perkusistów – vide Frankiewicz) czuwa przytomnie nad całością występu. Wszystkie stopy muzyków wybijają podawany przez niego rytm, oprócz stojącego mocno na ziemi Piotra Schmidta, któremu but ani drgnie jak koncert długi.

Pełna sala prosi o bisy, a Schmidt jr., nawiązujący ciepły, choć oszczędny kontakt z publicznością swojego miasta, nie daje się prosić i zapowiada „Trouble’s my business” Michała Wierby. „Jak się bawicie?!” krzyczy. Jazzoholicy odkrzykują coś radośnie, a Piotr kontruje „Zawsze mówiłem, że nie ma to jak się dobrze bawić na koncercie jazzowym!” Żywy dur z rytmicznym wstępem fortepianu, poprzedzającym unisono trąbki, saxu i puzonu porywa słuchaczy.
W tle wyraźna linia basu. Nadworny kompozytor i pianista tańczy sobie na siedząco, całkowicie zajęty własnymi, melodyjnymi myślami i wyraźnie kontent z aplauzu, jaki rozbrzmiewa w starych murach teatru.

Kamera ustawiona na statywie tuż nad moim lewym uchem, uniemożliwia gwałtowne ruchy, tak, jak i grupa różnych, dawno nie widzianych znajomych, na akord mówiących mi coś niezwykle ważnego i nie cierpiącego zwłoki, a ja piszę... Aparat fotograficzny plącze się z notatnikiem i ołówkiem, a ja piszę... Ciężkie jest życie recenzenta. Przyjechać było jednak warto…

Wielki bowiem postęp poczynili ci młodzi muzycy od czasu warsztatów w Puławach, gdzie w latach 2006/7/8 miałam przyjemność słuchać ich finałowych koncertów, siedząc na widowni, jako matka gitarzysty innego składu, a także niepoprawna wielbicielka tamtejszych pedagogów: Ewy Bem, Jarosława Śmietany, Bogdana Hołowni, braci Majewskich i Niedzielów, jak i wielu zdolnych, młodych ludzi, jak Anna Kaptór, Jan Drzewiecki, czy Sebastian Kret, o których – mam nadzieję – jeszcze usłyszymy i przeczytamy. To przyjemność obserwować jak pasja i talent przeradzają się w wysokiej klasy, dojrzałych, świadomych swoich możliwości muzyków. Brawo Panowie! Będę Was mieć pod lupą.


Tekst i zdjęcia: Grażyna Studzińska-Cavour