Część 1: Wizualizacja

Na salę Teatru wchodzę nieco spóźniona. Pierwszy utwór zespołu Entropy zdążył się już zacząć, a jego brzmienie nie napawa mnie optymizmem... Oj, będzie współcześnie, hałaśliwie i kakofonicznie – wszystko, czego moje laickie ucho nie lubi najbardziej. Znajomi zajęli jednak miejsce w czwartym rzędzie, siadam więc szybko, stwierdzając, że w najgorszym wypadku wyjdę „cichaczem” po kolejnym kawałku lub dwóch.

Następny utwór... i niespodzianka. Owszem – jest to muzyka mało klasyczna, dla przeciętnego odbiorcy (czytaj: dla mnie) dość trudna, ale... ciekawa. Szybka rewizja planów: zostanę jeszcze na jednym, i jeszcze, i jeszcze... Pozorna kakofonia wspaniale działa na wyobraźnię. Większą część koncertu spędzam z zamkniętymi powiekami, pod którymi rozgrywają się niezwykłe przedstawienia. Nie tylko wizualne, również inne zmysły wydają się uczestniczyć w tworzonych symulacjach. Raz dźwięki porywają mnie ku górze, by za chwilę poprowadzić mnie lotem koszącym ku ziemi, później obracać wkoło pośród różnobarwnych krajobrazów. Wibracje muzyki, odczuwane opuszkami zaciśniętych na torebce palców, wywołują dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Niezły odlot – nie można nawet wytłumaczyć go piwem, którego z racji spóźnienia nie zdążyłam spróbować...

Ostatni utwór, niestety, wprowadza nieco zbyt długie elementy nielubianej przeze mnie hałaśliwości. Jednak ogólny efekt jest znakomity, czym jestem autentycznie zadziwiona.




Część 2: Spokojna energia

Jan Malecha Quartet od początku jawi mi się jako zespół łatwiejszy w odbiorze od poprzednika. A mnie skłania do zupełnie innego rodzaju odbioru. Ze względu na inne brzmienie? Kontrast? A może to moje zmęczenie? Nie czuć już wibracji przechodzących przez całe ciało, brak jakichkolwiek wizualizacji, wypełnia mnie za to ciepłe, pozytywne uczucie. Tym razem oczy mam otwarte i z przyjemnością obserwuję Malechę i jego towarzyszy, wykonujących partie solowe. Przez głowę galopują setki myśli, które po chwili zostają zatrzymane i wyłapane przez płynące dźwięki, kojące, otulające, broniące przed wszystkim, co trapi i nęka. Tak jakby muzyka uformowała wokół mnie pancerz, albo szklaną kulę, od której odbijają się wszelkie niechciane myśli i emocje. Spokojna, pozytywna energia ze wszystkich stron. Pogłębiają to jeszcze wypowiedzi Jana Malechy, który wydaje się być nieco bardziej nieśmiały w słowach niż w dźwiękach...

Mam ochotę tańczyć, ruchem wyrazić to ciepło, które się we mnie formuje i które pozostanie jeszcze długo po końcowych oklaskach.

Część 3: Zaklinanie rzeczywistości

Drugi dzień, trzeci koncert, pierwszy wokal. W dodatku ciekawe połączenie już w nazwie: Ethno Jazz Project. Już od pierwszego utworu wiadomo, że ten koncert będzie bardzo interesujący, nie tylko w sferze dźwiękowej. Żadnego zamykania oczu, tutaj wzrok jest równie ważny jak słuch. Mariia Guraievska, niczym szamanka, zaklina rzeczywistość i uwodzi słuchaczy głosem oraz gestami. Każdy jej ruch jest przedłużeniem muzyki; sposób w jaki tańczy, przekrzywia głowę, opiera rękę na statywie mikrofonu – wszystko to splata się harmonijnie z wokalem i dźwiękami instrumentów. Nawet gdy odchodzi na bok podczas momentów instrumentalnych, w dalszym ciągu jej ruch na scenie stanowi uzupełnienie tego, co słyszę. Przeklinam zbyt słabe okulary, uniemożliwiające mi obserwację mimiki jej twarzy, która z całą pewnością dodatkowo pogłębiłaby to wrażenie. Ten koncert jest niejako odpowiedzią na pytanie sformułowane przy okazji wystawy towarzyszącej – czy wzrok potrzebny jest do odbioru muzyki...

Utwory nie są trudne, natomiast niosą ze sobą ogromny ładunek emocjonalny, który nie pozostawia słuchaczy obojętnymi. Po końcowych brawach – bis. I oczekiwanie na zapowiedzianą na jesień płytę zespołu.

Część 4: Nieokiełznane emocje

Trójka muzyków, ograniczona ilość dźwięków, ale ile w tym siły! Koncert zespołu Maciej Fortuna Trio jest w sam raz na późną wieczorową porę: kolejne utwory pobudzają lepiej niż kawa. Poziom trudności nieco wyższy niż pół godziny wcześniej, ale moje laickie ucho wydaje się być bardzo zadowolone. Nagle zaczynam rozumieć, że opis zespołu mówiący o „wspólnym brzmieniu, przy jednoczesnym zachowaniu sporej autonomii każdego z muzyków”, nie był tylko – jak wcześniej podejrzewałam – serią ładnie brzmiących słów.

Trąbka przekazuje różnorakie emocje, całą gamę barw. W dodatku – dziwne uczucie – naprawdę poszerza moją przestrzeń. Znowu zamykam oczy. Znikają nagle ściany Teatru, powstaje ogromna powierzchnia, po której ślizgają się dźwięki. I ponownie nie mam piwa na usprawiedliwienie swoich odczuć... Chociaż to właśnie trąbka jest tym najjaskrawszym elementem, pozostałe instrumenty odgrywają niemniej ważną rolę. Mam wrażenie, że perkusja i kontrabas splatają się, tworząc wielowarstwową tkaninę, na której trębacz maluje różnobarwne, nieco szalone wzory.

Rozpiera mnie energia. Chyba nie tylko mnie, bo widownia reaguje z nadzwyczajną żywiołowością. Po jednej z solówek perkusyjnych emocje naprawdę zaczynają sięgać zenitu – oprócz braw coraz częściej pojawiają się euforyczne okrzyki. I tak do samego końca, włącznie z energicznie wyklaskanym bisem. Wspaniałe zakończenie muzycznego weekendu w Ruinach.

autor: Magdalena Zaremba